Oscypki
- znienawidzony smak mojego dzieciństwa. Kiedy byłam małą dziewczynką
jeździliśmy w góry praktycznie w każdą niedzielę. Wstawałam o 6 rano,
ubierałam adidasy na rzepy, pakowałam się do Poloneza z ulubionymi
zabawkami i zazwyczaj przesypiałam całą drogę Zakopianką. Kiedy budziłam
się w okolicach Łysej Polany miałam kwaśną minę. Wiedziałam, że to czas
na trapery, łażenie po szlaku i zapach kawy z termosu, której
oczywiście ani wtedy ani dziś nie lubiłam. Pamiętam, że przy wejściu na
szlak w stronę Morskiego Oka czy Doliny Pięciu Stawów był taki mały bar.
Zawsze sprzedawali tam też oscypki. Ich zapach uderzał mnie już po
pierwszych kilku krokach w Tatrach. Jak ja ich nie znosiłam...
Gór
też nie znosiłam. Chyba dlatego, że jeździłam tam poniekąd z przymusu.
Do tego czasem zabieraliśmy babcię, a ta próbowała we mnie wepchać
średnio pół kurczaka otoczonego chlebem (choć nazywała to
"kanapeczkami"), kilogram świeżych obranych ogórków i cały termos
gorącej herbaty. Wierzcie mi, to był mój dziecięcy koszmar, a dziś za
taką kanapeczkę z kurczakiem dałabym się pokroić ;)
Teraz, po dwudziestu latach znów wstaję niemal co niedzielę, znów sporo na siebie ubieram i znów wyjeżdżam, zazwyczaj lądując w górach. Obserwuję jak zmieniają się Bieszczady, Pieniny i Tatry. Dziś już rzadko wchodzę na szlak, choć chciałabym częściej. Od dwóch, może trzech lat polubiłam też oscypki. Wiecie jak to jest, czasem zmieniają się smaki i nagle odkrywasz, że coś jest pyszne chociaż wcześniej tego nie lubiłeś. Zaczęłam je kupować i zrobiło mi się smutno.
Gdzie są te wędzone, kształtne serowe cudeńka? Pamiętam je dobrze, nie leżały w sterylnych warunkach. Starsza Pani w góralskiej chuście podawała je z ręki do ręki. Ona miała swoje bakterie, my swoje. A i tak oscypek lądował prosto w buzi, z takiej ręki tuż po szlaku. Przy samym stoisku Pani z Sanepidu pewnie by mdlała, ale w tym był cały urok. To jak biały ser sprzedawany na krakowskim kleparzu prosto ze stołu. Nigdzie indziej nie będzie tak smakował.
Teraz, po dwudziestu latach znów wstaję niemal co niedzielę, znów sporo na siebie ubieram i znów wyjeżdżam, zazwyczaj lądując w górach. Obserwuję jak zmieniają się Bieszczady, Pieniny i Tatry. Dziś już rzadko wchodzę na szlak, choć chciałabym częściej. Od dwóch, może trzech lat polubiłam też oscypki. Wiecie jak to jest, czasem zmieniają się smaki i nagle odkrywasz, że coś jest pyszne chociaż wcześniej tego nie lubiłeś. Zaczęłam je kupować i zrobiło mi się smutno.
Gdzie są te wędzone, kształtne serowe cudeńka? Pamiętam je dobrze, nie leżały w sterylnych warunkach. Starsza Pani w góralskiej chuście podawała je z ręki do ręki. Ona miała swoje bakterie, my swoje. A i tak oscypek lądował prosto w buzi, z takiej ręki tuż po szlaku. Przy samym stoisku Pani z Sanepidu pewnie by mdlała, ale w tym był cały urok. To jak biały ser sprzedawany na krakowskim kleparzu prosto ze stołu. Nigdzie indziej nie będzie tak smakował.
Dziś już tego nie ma. Dziś oscypek musi mieć
certyfikat, bo to regionalny smak, unikatowy produkt. Wiem co jem,
stempelki, metki, chłodnia, rękawiczka i woreczek. Kto na metkę nie
zasłużył albo nie chciał się dostosować z "oscypków" musiał urwać "o". I
tak przy drodze z Tatr do Krakowa same scypki, serki, serki górskie i
wędzone, a nawet serowe kąski. "O" ma może dyplom, ale czy aby na pewno
warto za niego zapłacić?
Nie zachęcam do kupowania podróbek - nigdy w życiu. Zachęcam za to do tropienia oscypków. Ja swoje wytropiłam. W niewielkiej bacówce, bez żadnych szyldów, reklam i przydrożnego stoiska. To tam od maja czekają na mnie oscypki (choć nie wiem czy na pewno mają "o"), zrobione na miejscu, z owczego mleka. Bacówka jest gdzieś między Ochotnicą Górną a Dolną, przy wąskiej drodze, na samym zakręcie. Trzeba do niej zejść po schodkach, usiąść sobie i poczekać aż baca odejdzie od owiec. Jeśli go akurat nie ma to można poleżeć na trawie, co uwielbiam czynić. Na pewno zaraz przyjdzie, choć nie widać go na horyzoncie.
To naprawdę urocze
miejsce, w którym nie da się kupić i pójść. To nie supermarket. Baca
zawsze ma swoje opowieści. Wczoraj dowiedziałam się, że z czterech kóz w
dwa lata zrobiło się już setka ("Takie france płodne"), że nie wie co w
tym powietrzu teraz lata, bo kiedyś "całą zimę żeśmy jedli ino kapustę
ze słoniną, a tera jak człowiek wrzuci do beczki to się kapusta tylko
zasmrodzi".
Do oscypków gratis są "owczarki niemieckie pasterskie", bo akurat się oszczeniły. Moim zdaniem do miasta trochę duże, ale "Gdzieee tam Paniii, ale nie takie jak teeeen. Gdzie tam, mniejsze będą. Do Krakowa? No to w sam raz". Pieski co prawda nie wyglądają ani jak owczarki niemieckie, ani jakby miały być miniaturkami, ale za to takich puchatych kulek nie znajdziecie nigdzie indziej. No i baca odda je z pocałowaniem w rączkę.
Do oscypków gratis są "owczarki niemieckie pasterskie", bo akurat się oszczeniły. Moim zdaniem do miasta trochę duże, ale "Gdzieee tam Paniii, ale nie takie jak teeeen. Gdzie tam, mniejsze będą. Do Krakowa? No to w sam raz". Pieski co prawda nie wyglądają ani jak owczarki niemieckie, ani jakby miały być miniaturkami, ale za to takich puchatych kulek nie znajdziecie nigdzie indziej. No i baca odda je z pocałowaniem w rączkę.
Krótką pogadankę przerywa jednak stały klient na katowickich rejestracjach. Samochody zatrzymują się tu jeden za drugim, w kilkunasto-minutowych odstępach. Chociaż zatrzymać się trzeba prawie na zakręcie, nie ma ani parkingu ani nawet dwóch pasów na drodze. Bywa nawet, że "łoscypków" akurat braknie. I ani "o" z przodu, ani metka, ani szyld nie są potrzebne...
0 komentarze:
Prześlij komentarz