Widelcem
po mapie. Nazwa zobowiązuje. Staram się więc podróżować. Szukam smaków,
jeżdżę po Polsce, po Krakowie, po świecie. Rok zaczęłam od krótkiej
wyprawy do Angli, z której przywiozłam głównie akcesoria do gotowania i
pieczenia i żal, że to wszystko takie tanie. Gdy zaczął się sezon
motocyklowy jeździłam po Polsce - dużo, mnóstwo, do ostatniej kropli
benzyny - w sumie jakieś 20 tysięcy kilometrów. Choć uprzedni rok się
już skończył to ostatnie tygodnie mówiły jasno - czas uzupełnić
kalendarz o podróż daleką. Jak najdalszą.
Oto jest, nadchodzi. Wyjeżdżam. Czytając ten wpis spróbujcie zgadnąć, gdzie się wybieram. Na końcu notki zdradzam odpowiedź :) Planowanie podróży zaczęło się od wizyty u lekarza medycyny tropikalnej. Głównym punktem menu od jutra staje się Malarone, czyli lek zapobiegający malarii.
Już w sobotę będzie mi ciepło. Bardzo ciepło. Czasem może trochę popadać. Będą tam małpki, które lubią wypijać coca-colę i którym za karę można solić banany - tak by zniechęcić je do buszowania między moim bagażem.
Będzie grozić mi malaria (z zachorowalnością 1 na 13-tu ludzi), żółta febra, wścieklizna, cholera, dur brzuszny, żółtaczka i hiv. Będzie najlepsza kuchnia na danym kontynencie, będzie blisko do oceanu, będą papki z bananów.
Wcześniej w ciągu dwóch dni zaliczę cztery lotniska, sprawdzą mi wizę i przegrzebią bagaż w poszukiwaniu wszystkiego, co przypomina koralowce, muszle, przemycane zwierzęta itd. Wspomniane tabletki w objawach niepożądanych (i często występujących) oferują niezwykłe sny. Czy więc nie warto lecieć?
Warto. Widzimy się z Kenii. A i jestem jeszcze niespakowana.
PS. Nie wiem jeszcze jak będzie z dostępem do internetu. Jeśli będzie w miarę regularny, możecie liczyć na nowe wpisy. Jeśli tylko sporadyczny to koniecznie polubcie mój fanpage na Facebooku. Tam krótkie sygnały, że jeszcze nie umarłam.
Oto jest, nadchodzi. Wyjeżdżam. Czytając ten wpis spróbujcie zgadnąć, gdzie się wybieram. Na końcu notki zdradzam odpowiedź :) Planowanie podróży zaczęło się od wizyty u lekarza medycyny tropikalnej. Głównym punktem menu od jutra staje się Malarone, czyli lek zapobiegający malarii.
Już w sobotę będzie mi ciepło. Bardzo ciepło. Czasem może trochę popadać. Będą tam małpki, które lubią wypijać coca-colę i którym za karę można solić banany - tak by zniechęcić je do buszowania między moim bagażem.
Będzie grozić mi malaria (z zachorowalnością 1 na 13-tu ludzi), żółta febra, wścieklizna, cholera, dur brzuszny, żółtaczka i hiv. Będzie najlepsza kuchnia na danym kontynencie, będzie blisko do oceanu, będą papki z bananów.
Wcześniej w ciągu dwóch dni zaliczę cztery lotniska, sprawdzą mi wizę i przegrzebią bagaż w poszukiwaniu wszystkiego, co przypomina koralowce, muszle, przemycane zwierzęta itd. Wspomniane tabletki w objawach niepożądanych (i często występujących) oferują niezwykłe sny. Czy więc nie warto lecieć?
Warto. Widzimy się z Kenii. A i jestem jeszcze niespakowana.
PS. Nie wiem jeszcze jak będzie z dostępem do internetu. Jeśli będzie w miarę regularny, możecie liczyć na nowe wpisy. Jeśli tylko sporadyczny to koniecznie polubcie mój fanpage na Facebooku. Tam krótkie sygnały, że jeszcze nie umarłam.
0 komentarze:
Prześlij komentarz