Długo
zbierałam się do tej opowieści. Głównie dlatego, że nie kończy się
żadnym przepisem. Jest to jedna z tych historii, bez której Widelcem po
mapie nigdy by nie powstało. Jeden mały puzzel w układance moich podróży
- nie tylko kulinarnych. W moim rankingu "naj" ta podróż była
najbardziej imponująca. Pozostawiła we mnie wrażenie jednego, wielkiego
"wow".
Zjednoczone
Emiraty Arabskie odwiedziłam w 2008 roku. Burj Al Arab, hotel zwany
wieżą arabów był wtedy jednym z najdroższych na świecie i jako jedyny
posiadał 7 gwiazdek w hotelowej klasyfikacji. Zanim wyłączycie tego
bloga myśląc, że mam piwnicę pełną złota, zaznaczam od razu. Nie, nie
spałam w nim. Za to miałam okazję tam zjeść. I to było coś
niesamowitego.
Wyobraźcie
sobie arabską krainę z przyszłości, historię tysiąca i jednej nocy
zlokalizowaną jakieś sto lat w przyszłości. Tak właśnie wygląda Dubaj -
połączenie muzułmańskiej i arabskiej tradycji z najnowszymi
technologiami, futurystyczną architekturą i bogactwem płynącym z
czarnego złota, jakim jest ropa. To miejsce, w którym możecie pojeździć
na nartach i oglądać pingwiny w centrum handlowym, mimo że na zewnątrz
jest ok. 50ºC. To miejsce, gdzie wszystko musi być "naj". Największe,
najlepsze, najnowsze. Bądźcie pewni, jeśli gdzieś na świecie wymyślono
jakąś rozrywkę, to na pewno możecie jej już spróbować w Emiratach.
Sam Burj al Arab ulokowany jest na wyspie, bardzo powolnie obraca się w kółko, by z każdego pokoju był taki sam widok. Prowadzi do niego długi most przed którym stoi solidna brama. To gwarancja prywatności, za którą płacą mieszkańcy. Hotelu nie można zwiedzać, nie można nawet z bliska fotografować. Chyba, że jest się jego gościem. Jak to zrobić, gdy budżet nie pozwala na wykupienie noclegu wartego kilkanaście tysięcy złotych (w najtańszej opcji)? Wystarczy wykupić sobie posiłek.
Do
wyboru jest oczywiście śniadanie, lunch lub kolacja. Ja zdecydowałam się
na lunch i wierzcie mi, był to najdroższy obiad w moim życiu. Kosztował
ok. 200 zł od osoby (ale kurs dolara był wtedy bardzo korzystny).
Śniadanie było nieco tańsze, a kolacja dużo droższa. Jednak na tą
ostatnią wymagane były stroje wieczorowe, a takimi w podróży nie
dysponowaliśmy.
Przejdźmy
jednak do jedzenia. Gdy udało pokonać się wszystkie bramy i
zabezpieczenia, pozbierać szczęki sprzed wejścia, gdy zobaczyliśmy
zaparkowane tam auta i wejść do środka... oniemiałam. Wystrój hotelu w
kształcie żagla to coś na pograniczu kiczu i luksusu. Wszędzie złoto.
Dwa ogromne (na oko 15-20 metrowe) akwaria ulokowane wzdłuż ruchomych
schodów. Za szybą koralowce i ryby z całego świata. Hol pomalowany w
kolorach tęczy miał wrażenie piąć się do samego nieba.
Przejdźmy jednak do jedzenia. Burj
Al Arab niemal wszędzie ma restauracje. Jest podwodny lokal z
parkingiem dla łodzi podwodnych. Stoliki są w nim ustawione przy
ogromnych szybach, za którymi pływają najbardziej egzotyczne zwierzęta.
Na dwudziestym piętrze, dla odmiany jest ulokowana restauracja
podniebna. Z niej widać już praktycznie tylko chmury i wodę. Są ogromne
kuchnie i prywatni kucharze przypisani do każdego apartamentu.
Oczywiście każda z tych "jadłodajni" serwuje odrębne menu i ma
odpowiednio dopasowany wystrój. W porze lunchowej je się jednak mniej
więcej w połowie budynku.
Dla
gości przygotowane są cztery pomieszczenia ze szwedzkim stołem.
Oczywiście wszystkiego można jeść do woli i spacerować nawet po
kilkanaście razy tam i z powrotem. Jest tam absolutnie wszystko,
produkty i potrawy z całego świata. Od świeżo wyciskanych soków, przez
szynkę szwarzwaldzką, ryby, tacos, pieczone ziemniaki, owoce morza,
kiełki aż po wędzonego łososia, hummus, fantazyjne desery i najbardziej
ekskluzywne kawy czy herbaty.
Z tymi ostatnimi był spory ubaw. Herbatę i kawę na bieżąco przy stoliku parzyła specjalnie do tego zatrudniona azjatka. Gdy tylko filiżanka zaczynała świecić pustkami Pani natychmiast parzyła nową porcję. Taka luksusowa wersja "wielkiej dolewki" ;) Tuż obok szwedzkich stołów znajdował się barowy salonik. Musicie jednak wiedzieć, że w Dubaju obowiązuje prohibicja, więc choć serwują tam napoje i drinki to w żadnym nie znajdziecie procentów.
Biorąc
pod uwagę jakich produktów tam spróbowałam nie ma wątpliwości - 200
złotych zwróciło się z nawiązką. Z dozą rozbawienia obserwowałam część
turystów, która ewidentnie przyszła się tam najeść. Od razu naładowali
na talerze całe stosy jedzenia, dzięki czemu szybko napełnili żołądki,
ale czy zaspokoili ciekawość podniebienia? Nie sądzę.
0 komentarze:
Prześlij komentarz