Ryba z oceanu, Kenia odc.2


Słońce dopiero wstało, wiatr podrywa piasek, który łaskocze mnie po łydkach. Ocean chyba wziął sobie wolne, bo woda cofnęła się o co najmniej 200 metrów. Mogłabym iść dobry kwadrans wgłąb oceanu, a wciąż nie zmoczyłabym kolan. Wzdłuż plaży biega kilku zapalonych turystów, którzy nawet na urlopie nie zapominają, że gdzieś w ich kraju czeka wymagający trener personalny. Poza nimi i mną nie ma tu właściwie nikogo. Jest 7:00.

Powoli schodzą się pierwsi sprzedawcy. Jeden z nich jest mi już dobrze znany. Handluje wycieczkami i od kilku dni intensywnie przekonuje mnie, że nikt tak jak on nie może pokazać mi rafy koralowej. Żeby było jasne - każdy z nich twierdzi dokładnie tak samo ;) Kilka dni wcześniej zapewniał, że ma na imię Charlie. Nie jestem do końca pewna czy to pokolonialne pozostałości czy jakieś tutejsze zamiłowanie do przekształcania własnych imion na te brytyjsko brzmiące. Lubię na niego patrzeć, bo codziennie rano wpycha w swoje uszy słuchawki i tańczy na plaży, jakby właśnie walczył o udział w You Can Dance. Jest usobieniem najważniejszego i najczęściej wypowiadanego zdania w tej części świata - Hakuna Matata (co znaczy nie martw się).

Koło południa takich sprzedawców jak on będzie tu kilkudziesięciu. Handlują czym mogą, codziennie przemierzają kilkadziesiąt kilometrów krążąc tam i z powrotem między kolejnymi hotelami. Większość z turystycznych kompleksów wydziela sobie prywatne plaże, odgradzając tym samym sprzedawców od potencjalnych klientów. Porządku pilnują hotelowi ochroniarze, co i rusz przypominając handlarzom gdzie jest ich miejsce. Budzi to we mnie mieszane uczucia, choć rozumiem, że większości z przyjezdnych pewnie jest to na rękę.


Zbliża się 12:00. Za chwilę turyści zejdą z plaży na siestę lub lunch. To czas, kiedy trzeba zintesyfikować działania marketingowe. Sprzedawcy zaczynają się przekrzykiwać. Na plaży robi się gwarno, turyści intensywnie się targują, gdzieniegdzie między nogami plątają się maleńkie kozy. Na horyzoncie zjawia się niezwykle wysoka i szczupła kobieta. Ubrana w koszulkę z napisem Fuertaventura taszczy na głowie kosz pełen bananów. Tylko czasem jakaś mniej lub bardziej roznegliżowana włoszka poderwie się by skosztować kilku sztuk. Zauważyłam, że narodowość jest tu nie bez znaczenia. Wartość owoców jest bowiem od niej uzależniona.

Z drugiej strony plaży właśnie nadchodzi nieco niższy mężczyzna. Z daleka mój wzrok przykuwa jego kolorowa koszulka. Dopiero po chwili dostrzegam, co taszczy w ręce. Ogromna ryba ma jasnoróżowy kolor, jest jeszcze mokra i musi sporo ważyć. W mojej głowie niemal od razu pojawiają się pomysły na jej wykorzystanie. I pluję sobie w brodę, że nie mam dostępu do żadnego źródła obróbki termicznej poza słońcem. Turyści zaczynają robić sobie z nim zdjęcia. Nie mam jednak wątpliwości, że bardziej chodzi im o rybę niż egzotycznie wyglądającego Kenijczyka. To mogła być barakuda, żaglica, tuńczyk - każda z tych wspaniałych ryb. Sprzedawca wyprowadza mnie z blędu: "This is fish" - zapewnia. Uśmiecham się i dziękuję. Uświadomił mnie wystarczająco ;)

Nagle tuż za nim pojawia się dwóch kolejnych mężczyzn. Jeden z nich w lewej ręce dzierży potężną langustę. Tak jak ryba, z oceanem mogła się pożegnać dosłownie chwilę wcześniej. Starszy mężczyzna, chyba Niemiec zaczyna z nimi finansowe przepychanki. Nie do końca wiem, co zamierza zrobić z wynegocjowaną zdobyczą, ale kto wie... Może to jeden z tych uroczych emerytów, którzy przyjeżdżają do Kenii od lat by... przezimować tu kilka chłodniejszych miesięcy? Sprzedawcy nie chcą jednak zejść poniżej 10 euro za sztukę. Są wyraźnie zadowoleni, gdy Niemiec pozbywa się swoich narodowych banknotów. Ech... gdyby tylko wiedzieli, że w Polsce za kilogram langusty można zapłacić nawet 300 złotych...



Ja jednak intensywnie wypatruję innego mężczyzny. Zazwyczaj przychodzi dopiero po południu. Na ramieniu nosi plecioną tacę wielkości przeciętnego talerza satelitarnego. To na niej układa codziennie kilkadziesiąt maleńkich pakunków. Z daleka wydają się być biżuterią, może jakimiś drobnymi pamiątkami. Gdy pojawia się na horyzoncie mam odruch Pawłowa. Ślinianki pracują, a ja niemal podskakuję (chociaż w duszy) na myśl o tym jak cudowna przekąska wyląduje zaraz w moim żołądku.

Małe pakunki zawierają bowiem okrągłe orzeszki w ciemnych skorupkach. Już kilka kroków przede mną mężczyzna śmieje się, bo wie, że jest najbardziej wyczekiwanym gościem na tej plaży. Wyciągam więc rękę i pokazując mu jakieś drobne szylingi mówię: "tyle mam". Śmieje się życzliwie, bo robię to codziennie jakbym nie była w stanie policzyć do dziesięciu. Robię bezradną minę i czekam na jego reakcję. Wpycha mi do ręki dwa pakunki i puszcza oczko. Może jednak nie miałam w tej ręce tak mało jak sądziłam? ;) Oczywiście informacja, cóż to za orzechy jest tu prawie tak niemożliwa do uzyskania, jak przejście przez plażę bez zaczepek sprzedawców. Jestem jednak prawie pewna, że były to orzechy macadamia. Muszę przypominać ile kosztują w Polsce?

Plaża w Kenii to jeden wielki market. Kupić i sprzedać można tu wszystko - od klapek z opon, drewnianych słoników przez plecione bransoletki i pocztówki, aż po ryby, owoce morza, orzeszki i inne przekąski. A pomyśleć, że u nas tylko looody, loooody dla ochłody...




1 komentarze:

  1. Więcej na temat mieszkańców Kenii można przeczytać na naszej stronie internetowej:
    http://www.pomagamywkenii.org.pl/

    OdpowiedzUsuń

 

Popularne posty

Reklama

Podążaj za widelcem

Polecam

Durszlak.pl
Mikser Kulinarny - przepisy kulinarne i wyszukiwarka przepisów
Odszukaj.com - przepisy kulinarne