Krąg życia - znacie go z Króla Lwa, może z lekcji biologii. Jedni umierają, by inni mogli żyć. Jedni zjadają drugich, drudzy zjadają trzecich i tak dalej. Łańcuch pokarmowy - oczywistość, ale czy na pewno?
Na każdym kroku spotykam się z kolejnymi aferami związanymi z zabijaniem/jedzeniem/sprzedawaniem mięsa. Rozumiem Was wegetarianie, to Wasza ideologia, sposób na życie. Tyle że ja jestem mięsożerna i widok martwej świnki w hurtowni spożywczej, dziwi mnie podobnie jak martwy pstrąg w rybnym. Choć nie jest mi obojętny los zwierząt, to nie jestem zaskoczona, gdy lwy w duńskim zoo zjadają żyrafę razem ze skórą (co nie znaczy, że zabijanie zdrowej żyrafy dla podniesienia atrakcyjności ogrodu jest czymś fajnym). Po prostu Kenia nauczyła mnie, że niezależnie od naszych wegetariańskich protestów, dyskusji o rytualnym czy nie rytualnym zabijaniu zwierząt itp. akcjom, krąg życia istnieje. I nie mamy na to wpływu.
Do Parku Tsavo wjechaliśmy tuż o świcie. Mój kierowca, doświadczony przewodnik co chwilę kładł ręce na pokrętłach od CB radia. Byliśmy na środku niczego - po lewej trawa i piasek, po prawej... trawa i piasek. Czasem przebiegła nam przed maską antylopa, ale będąc drugi dzień na safari, te zwierzęta nie robiły już na nas aż takiego wrażenia. Nagle przez charczące radio usłyszałam ciąg niezrozumiałych słów. W te kilkanaście dni udało mi się nauczyć zaledwie kilkunastu zwrotów w swahili, choć kto oglądał Króla Lwa na pewno zna ich co najmniej kilka.
Bin Dżej przyśpieszył. Właściwie nasza Toyota gnała przez park podnosząc za sobą tumany kurzu. Mijaliśmy zebry, antylopy, impale, ale on nie zwolnił ani na moment. Było już pewne, że jedziemy szukać czegoś naprawdę atrakcyjnego. Wsłuchiwałam się w cb radio, by w końcu usłyszeć upragnione "simba", czyli lew. Po kilku minutach szaleńczej jazdy (a przecież w parku są ograniczenia prędkości) zatrzymaliśmy się na środku drogi, w ostrym słońcu. Gdy opadł kurz nie mogłam uwierzyć, że koło mnie, dosłownie 2 metry dalej spacerują... lamparty. Spędziliśmy tam kilkanaście minut wpatrując się w te niezwykłe zwierzęta. Dzień wcześniej spotkałam geparda, później widziałam też lwy, ale to lamparty na zawsze zapadną mi w pamięć. Brutalne drapieżniki, które pędzą przez sawannę, by dopaść swoją ofiarę zaledwie w kilka sekund. Może właśnie szły polować na zebrę, którą wcześniej widziałam, albo antylopę na którą nie zwróciłam uwagi?
Wieczorem, gdy temperatura nieco spadła wybraliśmy się nad rzekę. Wystarczyło zaledwie kilka minut i porządny kawał mięsa w rękach czarnoskórego przewodnika, by na brzegu pojawiły się cztery ogromne krokodyle. Codziennie każdy z nich zjada kozę - pewnie jedną z tych, które jadąc do Tsavo mijałam wielokrotnie.
W innych dniach to my karmiliśmy zwierzęta - małe i duże krokodyle, ogromnego żółwia, pytony i małpy. Małe krokodyle zjadały świeżo zabite ptaki - jeszcze z piórkami, pyton niemal w sekundę pożarł małego kurczaczka w całości, a małpy skakały po mnie, gdy tylko wyciągnęłam z torby banana. Krokodyle, które ja karmiłam pochodziły z lokalnej farmy - gdy dożyją trzeciego roku życia zamienią się w mięso i skórę. To pierwsze trafi na talerze w jednej z restauracji i znów zjedzą ją ludzie. Pyton, gdyby tylko był na wolności, mógłby zabić mnie bez trudu, ale za to ja mogłabym oskubać kurczaka, którym został nakarmiony. Inne węże chętnie atakują krowy, z których i lokalni robią sobie pożywienie. Czy to wszystko nie jest pokręcone? Krąg życia. Każdy kogoś zjada i każdy może być zjedzony. Takie życie...
PS. Wygląda na to, że dziś kończę cykl tekstów o Kenii. Od mojego powrotu minęły już dwa miesiące. Czas się z tym pogodzić i zacząć planować nową podróż.
0 komentarze:
Prześlij komentarz