Kokosowe lody własnie płyną mi po całej ręce, ale nie mogę jeść, bo śmieję się sama z siebie. Młodziutka kelnerka o idealnie gładkiej skórze wymownie stawia przed moim bratem szklankę pełną serwetek. Dobra, to była też sugestia dla mnie. To ten moment, w którym cieszę się, że siedzę na ogrodowych krzesłach i w razie czego łatwo będzie je umyć.
Tak właśnie wyglądała pierwsza kenijska wyprawa na lody. Wiecie, nie jadłam lodów pierwszy raz. Nie chowali mnie w piwnicy, ani nie miałam uczulenia na mleko, które nagle zniknęło. Nie jestem jakąś szaloną entuzjastką lodowych deserów czy nawet zwykłych gałek. Nie ślinię się na widok każdej budki z lodami, a w dzieciństwie nie błagałam rodziców o choćby jedną gałeczkę (mamuuusiu, już będe grzeczna zawsze, naprawdę!). Testowałam różne lodziarnie. Jadłam więc podobno najlepsze lody w Krakowie (ze Starowiślnej), jadłam te z Krynicy i Nowego Sącza. W końcu jadłam je też w samych Włoszech, gdzie miały mnie zwalić z nóg. Ok, wszędzie były dobre.
A teraz ciekły mi po rękach, ja się śmiałam, a chciałam zjeść jak najwięcej, bo żal było każdej mlecznej kropelki, która miała zderzyć się z gorącą afrykańską ziemią. Nigdy nie spodziewałam się, że najlepsze lody zjem w... Kenii. Lodziarnia znajdowała się dosłownie kilka kroków od naszego hotelu i przechodziliśmy koło niej setki razy. Jakoś nie było nam tam po drodze, bo wiatr, który hulał po okolicy pozwalał zapomnieć, jak blisko równika się znajdujemy. Nie szukaliśmy więc ochłody, a raczej gromadziliśmy promienie na powrót w środek szalejącej w Polsce zimy.
Właściwie nic na zewnątrz tej lodziarni nie zachęcało, by przysiąść w cieniu jej zakurzonych parasoli. A zakurzone były bardzo. Do tego lekko zdezelowane huśtawki dla najmłodszych klientów, stoliki przykryte wyblakłymi obrusami z motywem zebry i ogrodowe meble, które ostatnio były białe chyba zanim Kenia uzyskała niepodległość. Lokal znajdował się na parterze jakiegoś zapomnianego hotelu, który chyba już nie prosperuje, bo wszystkie drzwi i okna były szczelnie zabite okiennicami i kratami. Przez szyby sąsiednich lokali widać było jakieś rozwalone meble, rozrzucone dokumenty. Taki kenijski Prypeć po wybuchu elektrowni atomowej. Za to ludzi było sporo, a jest to dla mnie ważny czynnik w wyborze miejsc żywienia (pisałam o tym przy okazji wpisu 10 rad co, jak i gdzie jeść na wakacjach?).
W końcu weszliśmy, bo tubylcy niemal przy każdej okazji ją zachwalali. Smaków było kilkanaście, ale dowiedziałam się, że codziennie są inne, więc w sumie oferują prawie setkę rodzajów. Były miętowe, kokosowe, tiramisu, capuccino, ale też bardziej lokalne akcenty jak papaja, mango, marakuja itd. Do tego nieznane mi mieszanki smakowe np. veneziana. Stałam tak z nosem przyklejonym do szyby i próbowałam rozszyfrować tę venezianę, bo wyglądała naprawdę apetycznie. Nagle zza lady wysunęła się mała plastikowa łyżeczka, a na niej odrobina właśnie tego smaku. - Masz, spróbuj - zachęcała mnie ekspedientka. Ok. Szok, bo w Polsce nigdy mi się to nie zdarzyło. Raczej znam: "no bierze Pani coś czy nie, przecież kolejka stoi?!?!"
Tak właśnie wyglądała pierwsza kenijska wyprawa na lody. Wiecie, nie jadłam lodów pierwszy raz. Nie chowali mnie w piwnicy, ani nie miałam uczulenia na mleko, które nagle zniknęło. Nie jestem jakąś szaloną entuzjastką lodowych deserów czy nawet zwykłych gałek. Nie ślinię się na widok każdej budki z lodami, a w dzieciństwie nie błagałam rodziców o choćby jedną gałeczkę (mamuuusiu, już będe grzeczna zawsze, naprawdę!). Testowałam różne lodziarnie. Jadłam więc podobno najlepsze lody w Krakowie (ze Starowiślnej), jadłam te z Krynicy i Nowego Sącza. W końcu jadłam je też w samych Włoszech, gdzie miały mnie zwalić z nóg. Ok, wszędzie były dobre.
A teraz ciekły mi po rękach, ja się śmiałam, a chciałam zjeść jak najwięcej, bo żal było każdej mlecznej kropelki, która miała zderzyć się z gorącą afrykańską ziemią. Nigdy nie spodziewałam się, że najlepsze lody zjem w... Kenii. Lodziarnia znajdowała się dosłownie kilka kroków od naszego hotelu i przechodziliśmy koło niej setki razy. Jakoś nie było nam tam po drodze, bo wiatr, który hulał po okolicy pozwalał zapomnieć, jak blisko równika się znajdujemy. Nie szukaliśmy więc ochłody, a raczej gromadziliśmy promienie na powrót w środek szalejącej w Polsce zimy.
Właściwie nic na zewnątrz tej lodziarni nie zachęcało, by przysiąść w cieniu jej zakurzonych parasoli. A zakurzone były bardzo. Do tego lekko zdezelowane huśtawki dla najmłodszych klientów, stoliki przykryte wyblakłymi obrusami z motywem zebry i ogrodowe meble, które ostatnio były białe chyba zanim Kenia uzyskała niepodległość. Lokal znajdował się na parterze jakiegoś zapomnianego hotelu, który chyba już nie prosperuje, bo wszystkie drzwi i okna były szczelnie zabite okiennicami i kratami. Przez szyby sąsiednich lokali widać było jakieś rozwalone meble, rozrzucone dokumenty. Taki kenijski Prypeć po wybuchu elektrowni atomowej. Za to ludzi było sporo, a jest to dla mnie ważny czynnik w wyborze miejsc żywienia (pisałam o tym przy okazji wpisu 10 rad co, jak i gdzie jeść na wakacjach?).
W końcu weszliśmy, bo tubylcy niemal przy każdej okazji ją zachwalali. Smaków było kilkanaście, ale dowiedziałam się, że codziennie są inne, więc w sumie oferują prawie setkę rodzajów. Były miętowe, kokosowe, tiramisu, capuccino, ale też bardziej lokalne akcenty jak papaja, mango, marakuja itd. Do tego nieznane mi mieszanki smakowe np. veneziana. Stałam tak z nosem przyklejonym do szyby i próbowałam rozszyfrować tę venezianę, bo wyglądała naprawdę apetycznie. Nagle zza lady wysunęła się mała plastikowa łyżeczka, a na niej odrobina właśnie tego smaku. - Masz, spróbuj - zachęcała mnie ekspedientka. Ok. Szok, bo w Polsce nigdy mi się to nie zdarzyło. Raczej znam: "no bierze Pani coś czy nie, przecież kolejka stoi?!?!"
Spróbowałam. Smakowały pomarańczą, czekoladą, wanilią... ale nie, nie tego szukałam. Wzięłam kokosowe i marakuję. Dwie gałki, co to dla mnie. Wysoka i szczupła Kenijka zaczęła nakładać pierwszą... nakładała... nakładała... dalej nakładała... Moje oczy rosły wprost proporcjonalnie do ilości lodów nałożonych na ten mały wafelek. A przecież to była dopiero pierwsza gałka. Gdy dostałam swoją porcję nie wiedziałam od której strony zacząć.
Jadłam tak szybko jak potrafiłam, a lody i tak były wszędzie. Wtedy zauważyłam, że w kącie kawiarnianego ogródka siedzi siwy starszy pan, który od dłuższej chwili musiał nas obserwować. Ot kolejny włoski turysta, jakich tu pełno, ale miał niezły ubaw. Z lodami przegraliśmy, serwetki były zbawieniem, ale nie do końca czyste buźki szczerze nam się śmiały. Włoch okazał się być jednak... właścicielem zakurzonego przybytku. Dopiero po chwili zrozumiałam, że siada w kącie i obserwuje klientów, by zobaczyć to, co zobaczył na naszych twarzach. A musi to być niesamowite uczucie.
Wyobraźcie sobie, że jesteście Włochem. Pewnie całe życie spędziliście sprzedając lody, a na emeryturze otworzyliście małą knajpkę w środku Kenii. Codziennie widzicie, jak do lodziarni wchodzą ludzie tacy jak my. Turyści. Trochę zdegustowani, bo przecież nie jedno już widzieliśmy. A za chwilę zamieniamy się w dzieci, które pierwszy raz dzierżą w rękach lody. I chcą tu wrócić, choćby zaraz.
Tak się robi biznes. Jeśli więc wylądujecie kiedyś w Kenii, to odwiedźcie pana Maurizio w Gelato Oasis. Gałka kosztuje 100 szylingów kenijskich, czyli ok. 1 euro. Podobno sekretem smaku tych lodów jest mleko codziennie dostarczane pięć kilometrów tuktukiem i... włoskie serce właściciela. Tylko jedna rada - kupujcie po jednej gałce! ;)
Tak się robi biznes. Jeśli więc wylądujecie kiedyś w Kenii, to odwiedźcie pana Maurizio w Gelato Oasis. Gałka kosztuje 100 szylingów kenijskich, czyli ok. 1 euro. Podobno sekretem smaku tych lodów jest mleko codziennie dostarczane pięć kilometrów tuktukiem i... włoskie serce właściciela. Tylko jedna rada - kupujcie po jednej gałce! ;)
PS. Zdjęcia trzaskałam telefonem, więc wybaczcie ich jakość. A inne wpisy o Kenii znajdziecie TU.
Malindi? Mekka Włochów, to i dobre lody muszą być :)
OdpowiedzUsuńTo dorzucę jeszcze dla tych, co spędzają wakacje na północnym wybrzeżu Mombasy pyszne lody są w Cafesserie w centrum handlowym City Mall w Nyali. Z kolei w Diani, na południu, polecam lody w pizzerii Leonardos lub w restauracji hotelu Sands at Nomad. Pycha!
Oooo super :) Dzięki za podpowiedzi! Co do Malindi, to faktycznie. Włoch na Włochu i to praktycznie przez całą zimę, bo szybko się zorientowałam, że oni tu po prostu mają kupione pokoje hotelowe na własność. No i trochę im zazdroszczę :)
UsuńCudnie się czytało ten wpis, wszystko stanęło mi przed oczami - radość Wasza i starszego właściciela lodziarni... Coś wspaniałego :)
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo i cieszę się, że spodobał Ci się wpis :)
UsuńNie wiem czemu, ale się normalnie wzruszyłam tą historią :)
OdpowiedzUsuńNiezmiernie mi miło! :)
Usuń