Czy zje mnie pirania? Wenezuela odc. 1


Uderzam patykiem o taflę wody od dłuższej chwili. Moje ramiona przewieszone przez burtę małej łódki zaczynają już cierpnąć, bo wiszę tak dobry kwadrans. Czuję się trochę głupio, bo właśnie naiwnie liczę, że piranie będą wolały zjeść dwudziestogramowy ścinek mięsa zaczepiony na kawałku drewna, zamiast połakomić się na mnie, najlepiej razem z całą łódką. Indianin, który mi towarzyszy wciąż przekonuje, że to właśnie niemrawe taplanie patykiem najbardziej jara piranie i za chwile będe tu miała sceny rodem z horroru. 

Kiwałam głową z politowaniem, bo trochę inaczej wyobrażałam sobie wielki połów ryb-morderców. Spodziewałam się, że wrócę z poszarpaną nogą albo chociaż jedną krwawiącą tętnicą. Na horror się nie zanosiło, ale i tak było bardzo filmowo. "Mój" Indianin był niskim, ale dobrze zbudowanym mężczyzną. Gdy stawał pod światło wyglądał niczym Ostatni Mohikanin. Dumny, umięśniony, milczący. Nawet przy mojej ciemnej karnacji - przeciętnie kojarzonej z kolorem błota - wydawał się być mocno przypalony południowoamerykańskim słońcem. 

Myślę, że niejedna pirania miałaby na niego chrapkę, ale on nie był nimi zainteresowany. Ani na krok nie odchodził od silnika, dzięki któremu w ogóle tu przypłynęliśmy. Motor Yamahy jest tu prawdziwym skarbem, bo szybko staje się źródłem zarobku. Trudno wiosłować przez kilkaset kilometrów, gdy na łódce jest tylko kilka osób, a większość z nich szczyt wysiłku osiąga trzymając się autobusowej poręczy w drodze do domu. Przez góra kwadrans.


"Jeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeest! Mam, mam, mam, maaaam!" - krzyknął ktoś na drugim końcu łódki. Drugi koniec to śmiałe stwierdzenie, bo stał może ze dwa duże kroki ode mnie. Był tak zachwycony, gdy coś pociągnęło patyk, że niewiele brakło, a zamiast piranii zjadłabym chyba jego. Na szczęście dumny Indianin na chwilę przestał stać niczym posąg i rzucił się do pomocy. Nie minął moment, jak Czech, który natychmiast stał się w naszej grupie samcem alfa - tym, który na środku Orinoko zdobył pożywienie - prezentował złowioną piranię. Jedną. Prawdziwą. Z zębami. 


Zęby nie pochłaniały jednak jego dłoni razem z przedramieniem i łokciem, a to było spore rozczarowanie. W ogóle trudno było je dostrzec, bo zębiska okazały się być ząbkami, w dodatku ukrytymi za dużo większymi "wargami". We wszystkich opiraniowanych horrorach (tytuły nie przychodzą mi do głowy - jak jakieś macie, to podrzućcie w komentarzu), które pewnie kiedyś widzieliście, scenarzyści zapomnieli takie wargi umieścić, a szczęki nieco wyolbrzymili. Może dlatego te ryby postrzegane są jako wodni mordercy, czekający na choćby ścinek ludzkiego ciała. Niestety, muszę Was zmartwić. Piranie nie jedzą ludzi. Nawet ich nie atakują - tzn. bardzo rzadko i nie tak, jak sobie wyobrażacie. Krwiożerczą wizję znikającego w trzy sekundy człowieka, możecie włożyć gdzieś między diabła taśmańskiego z Looney Tunes, a Hrabiego Kaczullę. 

Pirania była tak duża, jak dłoń świeżo wyłonionego samca alfa. A właściwie należałoby powiedzieć: "tak mała", biorąc pod uwagę, że trzeba ją było podzielić między pięć osób. Na wielkie próbowanie dumny Indianin zabrał nas do swojej wioski. I wiecie, jak zaprezentowałam się położonemu w środku dżungli plemieniu Warao? W dżinsach, które do wysokości kolan były całe w błocie. Witajcie, oto ja, człowiek z tzw. "cywilizacji". Usyfiony, brudny, z jedną piranią. 

Jak do tego doszło? O tym następnym razem... 





1 komentarze:

 

Popularne posty

Reklama

Podążaj za widelcem

Polecam

Durszlak.pl
Mikser Kulinarny - przepisy kulinarne i wyszukiwarka przepisów
Odszukaj.com - przepisy kulinarne