To był naprawdę piękny dzień. Bez pracy, bez kłopotów, a jedyną przeszkodą do wylegiwania się na słońcu był ulewny deszcz, który nawiedzał Kraków niemal co pół godziny. Z równie "wiecznie głodną" koleżanką przeleżałyśmy więc pół dnia na kanapie z kubkiem naprawdę przepysznej gorącej czekolady (przepis już niedługo), wymienianej co jakiś czas na herbatę, kotem i grą w karty.
Wieczorem przestało padać, zrobiło się przyjemnie ciepło, a Paulina wypowiedziała kluczowe zdanie. "Zjadłabym hamburgera...". To był genialny moment na wypad na Kazimierz, bo do osławionych w mieście burgerowni wybierałam się od dawna. Taka teraz moda, burgery jedzą wszyscy i wszędzie. Co ciekawe rynek jest już tak nasycony, że LoveKrove, które było jednym z pierwszych takich miejsc, właśnie ogłosiło zamknięcie lokalu. Macie więc już jasność, że największym nie był wybór, co zjemy... a gdzie! Żeby testy były bardziej obiektywne zgarnęłyśmy jeszcze przedstawiciela płci męskiej, w postaci brata Pauliny.
Padło na Corner Burger przy ul. Dajwór 25. Kilku znajomych dobrze się wypowiadało na ich temat, więc chciałam dać im szansę. Przywitało nas oszczędnie, ale ładnie urządzone biało-drewniane wnętrze, wygodne sofy przy niskich ławach i wysokie krzesła przy równie wysokich, dużo mniejszych stolikach. Lokal nie jest duży, więc nie ma w nim zbyt wiele miejsca. W sobotni wieczór znaleźliśmy jednak wolny kącik i poszliśmy się obsłużyć.
W karcie widnieje dziewięć skomponowanych burgerów + opcja własnej kompozycji. Ceny od 15 do 26 złotych. Do tego frytki (6 lub 17 zł), krążki cebulowe (8 zł), sosy, napoje (a wśród nich osławiona rodzina modnej ostatnio Fritz-Koli - 9 zł za 0,33l) i shake'i (8 zł za 0,3l). Po niezbyt długim namyślę ja wybrałam Quraka (pierś z kurczaka w panierce, sałata, pomidor, ogórek, ser mozarella, sos majonezowy i sos BBQ), a Paulina i Filip postawili na Classic Corner (mięso wołowe, sałata, pomidor, ogórek, cebula, sos majonezowy i pomidorowy). Dla większych głodomorów istnieje opcja powiększenia mięsa z 200 do 400 gram. Zostaliśmy przy klasycznej wielkości.
Zapakowane w papier burgery dosyć szybko wylądowały na naszym stoliku. Nie wiem, czy to coś specjalnego, ale urzekły mnie przybite na papierze pieczątki z nazwą burgera - nie było więc wątpliwości, które zawiniątko należy do kogo. Niestety stolik nie grzeszył wielkością i trzem osobom zaczęło robić się troszkę ciasno. Zrezygnowaliśmy więc z używania tac, rozłożyliśmy się na samym papierze i rozpoczęła się zabawa.
Zapakowane w papier burgery dosyć szybko wylądowały na naszym stoliku. Nie wiem, czy to coś specjalnego, ale urzekły mnie przybite na papierze pieczątki z nazwą burgera - nie było więc wątpliwości, które zawiniątko należy do kogo. Niestety stolik nie grzeszył wielkością i trzem osobom zaczęło robić się troszkę ciasno. Zrezygnowaliśmy więc z używania tac, rozłożyliśmy się na samym papierze i rozpoczęła się zabawa.
Classic Corner rozpadał się dużo mniej niż mój Qurak, więc na pewno łatwiej się go jadło. Ja pod koniec zbierałam już niemal wszystkie składniki osobno z papieru, a wszystko przez... mięso. U Pauliny i Filipa wołowy krążek był tylko jeden, rozłożony na całej bułce, a u mnie mięso było w dwóch kawałkach, co utrudniało utrzymanie wszystkiego w ryzach i burger żył własnym życiem. Wszystkie składniki były świeże, sosy dobre, nic tutaj nie możemy zarzucić Cornerowi. Byłam jednak poważnie zaskoczona, bo w moim Quraku znalazła się cebula, a nie było jej wpisanej do menu. Akurat lubię, więc mi nie przeszkadzała, ale w końcu fajnie byłoby dostać to, czego się oczekuje. Paulina z Filipem byli jednak za to trochę zawiedzeni swoi mięsem - przekonywali mnie, że w innych lokalach wołowina wypada o niebo lepiej. Ja niestety nie miałam porównania, ale nie mogę powiedzieć, że było źle. Po prostu spodziewałam się czegoś innego. W moim odczuciu Qurak był też o niebo lepszy od Classica, ale co kto lubi :)
Naoglądałam się tych zdjęć, piętrzących się burgerów, które trzeba jeść nożem i widelcem, bo wysokością mogłyby konkurować z Marcinem Gortatem. Dostałam jednak klapniętego burgera, który trochę wyglądał jakby przed chwilą został przygnieciony przez uciekającą przed rzeźnikiem krowę. Ubabrałam się jakbym noc miała spędzić w chlewiku i do rana zarywać do przystojnego wieprzka. Ale to akurat dobrze, bo chyba na tym polega cała zabawa takiego jedzenia. Jednak chociaż porządnie umyłam ręce, to jeszcze długo czułam na nich zapach z Cornera, ale może to tylko moje urojenie.
Za to naprawdę miła była zatrudniona tam dziewczyna. Z cierpliwością odpowiadała na nasze pytania, nawet te najbardziej idiotyczne ("Przepraszam, a jakie duże są te burgery? Może Pani tak dłońmi pokazać?"), tłumaczyła, czym jest JakaśTamKartaZniżkowa, której reklamę zobaczyliśmy na ladzie, cierpliwie czekała aż się zdecydujemy i nie zrobiła ani jednej miny, jak to kelnerki w Krakowie mają w zwyczaju.
Podsumowując moją wizytę w Cornerze... Nie jest źle, nie jest niesmacznie, ale oczekiwania miałam większe.Najadłam się, bo aż do rana żołądek nic ode mnie nie chciał. Dam jednak szansę innym burgerowniom (możecie podpowiadać nazwy i adresy w komentarzach), bo to chyba jeszcze nie to, czego szukałam. Za to na pewno wrócę na krążki cebulowe i frytki, bo te, u Panów na stoliku obok, wyglądały obłędnie.
Nie planowałam tego wyjścia, więc zamiast porządnych zdjęć, mam jedynie kilka fotek z telefonu, ale to co najważniejsze zostało uwiecznione :)
Nie planowałam tego wyjścia, więc zamiast porządnych zdjęć, mam jedynie kilka fotek z telefonu, ale to co najważniejsze zostało uwiecznione :)
Moa Burger na Mikołajskiej bardzo mi smakował. Trzeba się jednak trochę naczekać na wolne miejsce.
OdpowiedzUsuńW takim razie muszę jeszcze dać szansę burgerom :)
Usuń